wtorek, 18 marca 2014

Od Vernilo Falashtain

Szedłem przed siebie rytmicznie uderzając kopytami o gdzie nie gdzie suchą i zmatowiałą trawę. Dołączyłem do stada, zaczynając w ten sposób jakiś taki nowy epizod mojego życia. Coś się zmieniło, lecz ciężko było orzec na jaką skalę, na lepsze czy gorsze. Zapadał zmrok. Włóczyłem się bez celu po okolicznych polanach i łąkach. ‘Niedługo trzeba będzie wracać do stada’ pomyślałem, a po moim ciele przeszedł dreszcz. Niechętnie skierowałem kroki w stronę jaskiń.  Powiał silny wiatr, a liście w rozgałęzionych koronach drzew zaszeleściły złowrogo. Nagle w spowitej ciemnością roślinności ujrzałem dwa, świecące ślepia. Coś powarkiwało i sapało zaciekle, miało utkwiony wzrok we mnie. Przełknąłem ślinę i stojąc bez ruchu wpatrywałem się w to. Liście zaszeleściły, a zza krzaka wyszedł spory wilk o futrze srebrnym jak pajęcza sieć. Światło księżyca doskonale oświetlało jego sylwetkę. W ułamku sekundy doskoczył do mnie i przejechał pazurami po grzbiecie. Stanąłem dęba i szaleńczym galopem biegłem w stronę jeziorka. Nierozważnie było naprowadzać wilka na stado, więc musiałem biec w przeciwnym kierunku. Zwierze z łatwością dotrzymywało mi tępa. Byłem spłoszony, cały czas przyśpieszając. Coś uszczypnęło i zapiekło mnie na grzbiecie. To była rana, która dopiero teraz zaczęła wypuszczać strużki krwi. Przeskoczyłem kłodę i wbiegłem do jeziornej wody. Tu światło księżyca nie docierało, panował mrok. Zostawało mi tylko nasłuchiwać… Postawiłem uszy na sztorc i starałem się wyłapać nawet najcichszy szmer. Nic, wilk najwyraźniej odpadł w gonitwie. Woda w jeziorze była lodowata, więc z ulgą wyszedłem na brzeg. Mimo, iż nie było lata, wieczór był ciepły. Ostrożnie wróciłem do jaskiń. Większa część koni już smacznie spała. Niby cień, wsunąłem się do swojej jaskini. Sen przychodził niechętnie, lecz w końcu mnie zmorzył.
RANO
Obudziły mnie ciepłe, poranne promienie słońca wpadające do mojej groty. Wstałem i przeciągnąłem się. Wyszedłem na świeże powietrze by zjeść śniadanie. Nie było jakoś bardzo wcześnie, gdyż słońce zawisło już nad widnokręgiem.
- Dzień dobry, Vernilo Falashtain  – usłyszałem na łące znajomy mi głos. Rozejrzałem się dookoła, jedynym koniem, którego znałem była Winter Wind. Nieśmiało podszedłem do klaczy. – Alfa cię prosi na sekundkę – oznajmiła nie czekając na moją odpowiedź (pewnie i tak by jej nie otrzymała). Kiwnąłem głową i poszedłem szukać przywódczyni. Znalazłem ją szybciej niż mi się zdawało; stała przy lasku.
- O cześć, właśnie mam do ciebie sprawę. Chodzi o to, że nie wybrałeś sobie jeszcze stanowiska – wyjaśniła. – Ja mogę coś zaproponować, ale jeśli chcesz wybrać sam to śmiało – uśmiechnęła się szeroko.
- Cóż… - zająknąłem się i spojrzałem na ziemię. Zamilkłem nie wiedząc co dopowiedzieć.
- Co to? – spytała Crafty Thief, pokazując kopytem na moją ranę na grzbiecie. – Znaczy wiem co to jest, ale jak sobie to zrobiłeś? – zaśmiała się serdecznie.
- Nic wielkiego – mruknąłem sucho i spojrzałem w niebo. Wiosna była piękna, ale tylko wtedy gdy byłem sam ze sobą.
- Hm, to może pójdź do medyków, co? – zaproponowała. O nie, tylko nie do medyków, tylko nie do innych koni. Będę się zapierać nogami jeśli postanowi mnie tam wysłać. Chrząknąłem. Przypomniałem sobie o swoich mocach.
- Naprawdę, nie trzeba – oponowałem. Użyłem Regeneracji i rana zniknęła. Klacz przyglądała się temu w zastanowieniu.
- Już wiem! – wykrzyknęła triumfalnie. – Doskonale nadajesz się na uzdrowiciela. Jak sądzisz? Chciałbyś być medykiem? – stwierdziła z błyszczącymi oczami. Ja? Na medyka czy uzdrowiciela? Nie, to stanowczo nie moja fucha.
- Ja…
- Świetnie! Pójdę do swojej jaskini i cię zapiszę. Każdy uzdrowiciel jest u nas na wagę złota – ucieszyła się. Chciałem powiedzieć, że to jakieś nieporozumienie, ale nie miałem sumienia zgasić jej zapału. Trudno przyzwyczaję się, że jestem… uzdrowicielem. Alfa pobiegła w stronę jaskiń.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz